Ekologiczne rolnictwo

ekoPojęcie globalizacji robi w ostatnim czasie zawrotną karierę nie tylko wśród politologów czy menedżerów ale także wśród przeciętnych zjadaczy chleba. Powoli zaczyna do nich docierać, że skutki procesów globalizacyjnych dotyczą każdego. Globalizacja jest tematem poruszanym w literaturze zarówno naukowej, jak i popularnej oraz w masowych mediach, tak często, że próbę definiowania tego zjawiska nawet wyłącznie tytułem wstępu, uważam za niepotrzebną. Zainteresowany znajdzie w sieci i w każdej bibliotece ogromną ilość źródeł przekraczających merytorycznie skromne możliwości autora. Niniejszy esej jest, może nieco chaotycznym, zbiorem moich prywatnych poglądów i spostrzeżeń na temat ekologicznych aspektów globalizacyjnych procesów gospodarczych, a także politycznych.

Wpływ globalizacji na stan środowiska naturalnego człowieka można rozpatrywać niejako z dwóch perspektyw – w skali mikro, czyli zjawisk zachodzących w naszym najbliższym otoczeniu i dotykających nas bezpośrednio, oraz makro, wychodząc od ogólnych obserwacji na poziomie procesów zachodzących na arenie światowej. Dla potrzeb naszych rozważań bardziej przydatne będzie pierwsza z opisanych możliwości spojrzenia na problem, gdyż umożliwia autorowi poparcie argumentacji przykładami „z życia wziętymi”, a prowadzi do tych samych, generalizujących, wniosków.

Klasyczny już przykład dwóch drobnicowców mijających się w środku nocy, gdzieś na środku oceanu, ma bardzo istotny aspekt ekologiczny. Dla przypomnienia: jeden ze statków wiezie gdzieś do Azji wykałaczki zrobione z drzew wyrąbanych w Oregonie, podczas gdy drugi statek wiezie do USA ładunek wykałaczek zrobionych z drzew wyrąbanych powiedzmy w Tajlandii, przeznaczonych dla popularnej sieci fast-foodów. Jest to oczywiście absurd, ale w ładzie ekonomicznym stworzonym przez podmioty takie jak WTO (Światowa Organizacja Handlu), BŚ (Bank Światowy) czy MWF (Międzynarodowy Fundusz Walutowy) okazują się być dochodowymi jeszcze dziwniejsze działania. Nie wspominając już o tym, ze najbardziej opłaca się obracać czymś, czego nie ma – fikcyjnymi wartościami zapisanymi w formie elektronicznej, nie mającym żadnego pokrycia materialnego. Ale nie będziemy rozwodzić się nad problemami wirtualnego rynku, polityki celnej, czy kosztami siły roboczej. Pewne jest jedno: gdyby nie ten sztucznie wykreowany system, zdrowy rozsądek kazałby producentom wykałaczek sprzedawać je blisko miejsca, w którym wyrąbują lasy, ze względu na koszty transportu chociażby. Mogłoby się wtedy zdarzyć tak, że konsumenci skojarzyliby wykałaczki, którymi dłubią sobie w zębach z ubożeniem ich rodzimej przyrody. I mogłoby się okazać, że sprowadzanie drewnianych wykałaczek z daleka jest droższe niż ich produkcja z surowców wtórnych…

Czym proces powstawania globalnej wioski grozi ludziom?

Otóż świadomość ekologiczna człowieka nie jest czymś nabytym i abstrakcyjnym. Jest ona pierwotna i nierozerwalnie związana ze świadomością zakorzenienia w konkretnym miejscu, rodzinie, domu, okolicy. Lekcje poszanowania środowiska naturalnego w szkołach są działaniem bezcelowym i spóźnionym, gdyż tego każdy uczy się we własnym domu. Rodzice uczą, zwykle nieświadomie, dzieci dbania o swoje. Każdy ma jakieś własne podwórko, na którym nie niszczy bocianiego gniazda, a jeżeli wypala trawę na okolicznych polach, to powodowany przesądem, że użyźnia w ten sposób glebę. Dlatego nikt nie postawi obok swojego domu fabryki trującej jego rodzinę, jego „małą ojczyznę”. Oczywiście tą naturalną świadomość ekologiczną zaburzają i niszczą w ludzkiej mentalności migracje (częściowo także spowodowane globalizacją), procesy urbanistyczne itp. Jednakże, gdyby ekonomiczny ład światowy nie czynił opłacalnym wyrzucania brudnego przemysłu i odpadów na drugi koniec świata, na tyle daleko od właściciela by nie zakłócać jego psychicznego komfortu, ten przemysł po prostu przestałby istnieć. A o to nam, ekologom, właśnie chodzi.

Podkreślam, ze większość grup czy środowisk walczących z globalizacją nie postuluje budowy żadnego nowego systemu kontroli, zakazów i restrykcji. Wręcz przeciwnie, chodzi o zlikwidowanie pozostających poza jakąkolwiek kontrolą biurokratycznych molochów w rodzaju WTO czy BŚ. Walka z globalizacją, nawet prowadzona z pozycji komunistycznych czy narodowych zawiera elementy libertariańskie. Każda z istniejących obecnie na Ziemi cywilizacji, czyli kręgów kulturowych wielkich religii, zdążyła już wypracować własne normy etyczne, które wystarczają także do regulacji kwestii ochrony środowiska. Dlatego niebezpieczne jest bezmyślne narzucanie gotowych rozwiązań sprawdzonych np. w Europie krajom afrykańskim, choćby były one sprzeczne z miejscową specyfiką. Wszelka ingerencja w procesy gospodarcze, społeczne, czy naturalne kierowana z gabinetu oddalonego o tysiące kilometrów i miliardy dolarów od miejsca, w którym się dokonuje, niesie ze sobą ryzyko wyrządzenia nieodwracalnych szkód.

Pozostaje jednakże faktem, że konsolidacja kapitału i własności w ponadnarodowych korporacjach pozbawia poszczególne grupy społeczne jakichkolwiek możliwości wpływu na ich działalność, gdyż nawet ogólnokrajowy bojkot nie wyrządzi poważnej szkody przedsiębiorstwu działającemu w 50-ciu państwach. Niemożliwe staje się także kontrolowanie tych korporacji pod kątem przestrzegania prawa państwowego przez poszczególne władze krajowe, gdyż ich kompetencje nie przekraczają granic, w przeciwieństwie do przedmiotów kontroli. A to co zabronione jest w jednym państwie, na pewno dozwolone jest w jakimś innym, tak jak np. testowanie kosmetyków na zwierzętach. Walka z ich producentami staje się walką z wiatrakami.

Niepokojące symptomy polityczne, nasilające się niepokoje nie tylko na rubieżach cywilizacji, ale wręcz w sercu Europy, możemy obserwować już od kilkunastu lat. Zapotrzebowanie na autorytarne rządy, które daje się zaobserwować na całym świecie jest wynikiem braku stabilności globalnego systemu gospodarczego. A stworzenie globalnego systemu politycznego nie jest lekarstwem, lecz utopią. Polityka prowadzona przez kraje OPEC jest tylko wstępem, do działań jakie trzeba będzie podjąć w sprawie innych surowców.

Eksport z krajów biedniejszych

Do niedawna lansowano powszechnie pogląd, iż dzięki międzynarodowym przedsięwzięciom gospodarczym nastąpi ożywienie ekonomiczne krajów biednych i zacofanych, że na skutek trans granicznych przepływów usługowo – towarowych i finansowych zniwelują się, niejako automatycznie, różnice dochodu narodowego i warunków życia między Trzecim Światem a krajami wysoko rozwiniętymi. Tymczasem kraje postindustrialne nie są zainteresowane eksportem wysokich technologii, lecz importem surowców i eksportem przetworzonych produktów. Jeżeli chodzi o know-how, są skłonne jedynie do przenoszenia na cywilizacyjne peryferie technologii uciążliwych dla ludzi i środowiska.

Tak więc należałoby znieść wszelkie sztuczne mechanizmy podtrzymujące system globalnej wymiany gospodarczej we wszystkich zakresach, by umożliwić poszczególnym regionom zrównoważony rozwój dostosowanych do własnych, specyficznych, warunków cywilizacyjnych i kulturowych.

Nie bójmy się twierdzić, że małe jest nie tylko piękne, ale i bardziej funkcjonalne w sferze gospodarczej i politycznej. Przed ogólnoświatowym kryzysem energetycznym i surowcowym, który z kolei wywołać musi polityczno – militarne trzęsienie ziemi w nieznanej dotychczas ludzkości skali, może powstrzymać nas jedynie powrót do gospodarki autarkicznej, sprowadzające zza granicy tylko to, czego nie jest w stanie sama wytworzyć. Odnawialne źródła energii także narzucają lokalny sposób ich wykorzystania. Rozsądna gospodarka wodą czy innymi deficytowymi surowcami (a czy zostały jakieś niedeficytowe – sic!), także możliwa jest jedynie w mikroskali.

Tylko ekologiczne, małopowierzchniowe rolnictwo, wykorzystanie odnawialnych źródeł czystej energii, przestawienie wszelkiej produkcji na rynki lokalne, oraz powrót do lokalnych form władzy – feudalnych, bądź bezpośredniej demokracji – może uratować świat, jaki znamy. Krótko mówiąc: albo powrót do korzeni, albo powrót do jaskiń w perspektywie kilkunastu lat.